Październiku nie uciekaj! przecież ja nie zdążyłam jeszcze nic napisać o Październikówce, a tu już listopad ;P brzydko ;)
Na październikówę zapisała mnie ciocia Aga jakoś w czerwcu, gdy ja sielsko i anielsko siedziałam w pracy popijając kawusię i podziwiając piękną pogodę za oknem ... W tym roku na seminarium byliśmy w maju i czerwcu, październik miał być ostatnim miesiącem seminaryjnym przed zimową dłubaniną w różnych frisbowych kombinacjach. I... zonk... dzień przed wyjazdem zaczęłam się zastanawiać, po co my tak na prawdę tam jedziemy? Czy potrzebne jest kolejne semi? Przecież rozwiązałam już wszystkie swoje problemy, które mi się nazbierały przez ostatni rok. "Naumiałam" się kompletu podstawowych rzutów potrzebnych do fristajlu. Wiem jak pokierować Pippinem przy nauce konkretnych figur. Nic tylko brać psa i dyski i heja na trening! hmmm....
Mimo wielu wątpliwości pojechałam.
Bardzo nie lubię jeździć w kierunku Poznania, bo mam do przejechania masę km i to po takich drogach,że słabo mi na samą myśl...i męczy mnie to okrutnie. Dlatego wpadł mi do głowy plan, że pojadę na dwa razy ;) W sensie w piątek wieczorem K. będzie i tak jechał do Wrocka więc się z nim zabiorę, tam się chwilę prześpię i koło 4 rano ruszę na Annówkę. No iście szatański plan! Ale czy na pewno? W piątek wyjechaliśmy póóóźno...i K. był tak zmęczony, że przysypiał za kierownicą, w połowie drogi do Wro musieliśmy się zamienić miejscami.., We wrocku byliśmy koło 24, mieliśmy spać u znajomego... ok, mam jeszcze 4h snu...dwie godziny później.... "rany boskie! czy ten filtr w akwarium musi tak głośno chodzić?! kuba zrób coś, ratunku...".... o 4 rano okazało się, że rybki jednak muszą mieć tlen żeby oddychać...R.I.P... Wsiadłam w auto średnio przytomna, obrałam azymut i w drogę! Na miejscu byliśmy z 15 minutowym opóźnieniem, co zaowocowało tym, że ledwo wylazłam z auta, a już była nasza kolej "pokazania co tam umiemy"... hmmm chyba dawno tak źle nam nie poszło jak wtedy... ja rzucałam jak łamaga, Pip łapał jak paralityk... wot taka wesoła rodzinka... Na szczęście w Annówce spotkaliśmy kilkoro znajomych, z którymi (i z których ;) ) można było się pośmiać i dobry humor wrócił :)
Ale mimo wszystko w dalszym ciągu nie miałam pojęcia co ja będę tam ćwiczyć...
Odpowiedź zjawiła się bardzo szybko... otóż Gubiszi, natchnięta na seminarium z Czeszkami, postanowiła zrewolucjonizować nasz bekhend! "wooow! tego mi było trzeba! to jest chyba ten brakujący i wiecznie kulejący element, który będę miała okazję doszlifować!" OOOoooo jakże bolesny był upadek z tego różowego, optymistycznego obłoku prosto na twarz... Bardzo szybko okazało się, że nowa technika całkowicie różni się od sposobu w jaki do tej pory rzucałam bekhend... To nie jest tylko kosmetyka, poprawienie nadgarstka, czy kąta... Zaczęła się regularna wojna z samym sobą i ze starymi przyzwyczajeniami, nawykami wypracowanymi przez ostatnie kilkanaście miesięcy... fantastico... mam nadzieję, że szybko załapię nowe ruchy i przyswoję jako swoje naturalne, bo na razie wygląda to jak taniec pingwina na szkle ;) tak więc...
A co u Pippina? Pipczak zdobył nowego skila i nauczył sie zig-zaka :) W którego powodzenie delikatnie mówiąc baaaardzo wątpiłam, bo przecież mój pies jest mało zwrotny i mega autranowy ;) No i jest w dalszym ciągu, ale zig-zaki robi zacne ;)
Ech,,, Annówko... :) do zobaczenia na wiosnę! :) <3
Chciałam napisać jakiś mądry komentarz, ale w mojej głowie cały czas brzmi pytanie: "czy te rybki naprawdę nie żyją?!" ;)
OdpowiedzUsuńMyślę, że my bywalibyśmy w Annówce znacznie częściej gdyby nie te dojazdy...
c'jaaa... 6 rybek szlag trafił ;) ale małe takie były wypłosze ;) ale w tym wypadku BYŁY, to dobre słowo ;)
OdpowiedzUsuńco do Annówki, to mam takie samo wrażenie, że gdyby nie to kilka h jazdy, to byłabym tam częstym gościem ;)